Forum Polne Drogi Strona Główna Polne Drogi
Wagabundowe forum dla trampów, obieżyświatów i włóczykijów. "Nie ważne czym, ważne z kim"
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy    GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Rowerowa rodzinna wyprawa na Mazury

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Polne Drogi Strona Główna -> Nasze wyprawy
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
unkhas



Dołączył: 19 Kwi 2012
Posty: 11
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Warszawa

PostWysłany: Czw 13:53, 21 Cze 2012    Temat postu: Rowerowa rodzinna wyprawa na Mazury

Witajcie


Chciałbym podzielić się z wami opowieścią o wyprawie rowerowej jaką odbyliśmy z moją rodzinką w długi czerwcowy weekend.
Słowem wstępu muszę powiedzieć, że zawsze fascynowały mnie podróże, a te rowerowe są wśród nich najciekawsze. Rower znosi bariery między nami podróżującymi a światem, który się mija. Nie dzieli nas szyba, blacha jak w przypadku podróży samochodem, czy nawet prędkość i hałas jak to bywa na motocyklu. Rower to czysta wolność.
Wielu z moich znajomych dziwi się jak można zabierać na rowerową włóczęgę małe dzieci. Moje pociech mają teraz 7 i 10 lat (później w tym roku dodadzą +1 do tych wyników) i uważam, że to całkiem duże dzieci jeśli mówimy o kilkudniowej rowerowej wycieczce. Przeraża ich (znajomych)… hmm sam nie wiem co, może to że trzeba wozić cały obóz z sobą, że trzeba gotować jedzenie na trawie, że można spotkać deszcz, że apteczka musi być zawsze pod ręką. “That’s all part of the game” jak mówią amerykanie. Posłuchajcie jak to było u nas - mam nadzieję, że zachęci to was do wybrania się w taką lekką wyprawę w nieznane*

*) nieznane tylko dla dzieci ;-)

Celem podróży były mazury a ściślej mówiąc okolice Giżycka - jest to nasza zeszło roczna nie dokończona przygoda. Chcieliśmy, żeby tym razem był to bardzo duży lajcik - dużo odpoczynku, zabaw wszystko na tle przemieszczenia się na rowerach.

Wyruszyliśmy z domu w Warszawie w środę 7 czerwca.
Wstaliśmy rano wcześniej, żeby mieć czas na spokojne dojechanie na stację kolejową. Większość rzeczy spakowaliśmy zeszłego wieczora, więc teoretycznie pozostało zebrać się i wyjechać. Niestety okazało się, że drobne sprzątania mieszkania (chociażby zmycie garów po śniadaniu, żeby nie “uciekły” pod naszą nieobecność) i zbieranie drobiazgów do sakw zajęło nam znacznie więcej czasu niż zakładaliśmy. Droga do dworca Warszawa Zachodnia choć to jedyne 5km nie obyła się więc bez nerwów, czas uciekał a nasza Kasia zaczęła bunty o wszystko. Od “głupich skarpetek” - bo “dotykają” przez zatrzymywanie się co 50 m na picie. Czas był coraz krótszy, a jak wiadomo pociąg nie czeka.
O dziwo udało nam się jednak dojechać na czas. Na dworcu przekonałem się, że nie jest to absolutnie miejsce przyjazne podróżnym szczególnie tych z dużym bagażem, a już szczególnie szczególnie dla tych poruszających się na kółkach. Człowiek na wózku czy nawet matka z wózkiem mają ogromny problem, żeby przedostać się z kas (wejścia) na perony. W tunelu nie ma nawet rampy, którą można by było wepchnąć wózek czy rower. Musiałem po kolei cztery rowery wyładowane sakwami znieść do tunelu a później wnieść po schodach na peron.
Pociąg przyjechał zgodnie z planem i zgodnie z opisem miał wagon do przewozu rowerów. Niestety miejsce dla rowerów okazało się być trzema wieszakami przy wejściu do wagonu, na nasze szczęście były puste. Załadowaliśmy swoje rowery, sakwy wcisnęliśmy na półki przeznaczone na duże walizy. Po drodze dosiadły się jeszcze trzy osoby z rowerami - było ciasno.



Sześć godzin w pociągu z żywymi dziećmi jak moje pociechy to wyzwanie, ale daliśmy radę.



Odrębną przygodą okazało się wyjście z pociągu. Dzieci przeżywały i rozmyślały jak to zrobimy, żeby wyładować to wszystko i żeby zdążyć przed odjazdem. Naprawdę się o to martwiły, niemniej była to okazja do wspólnego planowania akcji. Dzieci chciały angażować konduktora (“trzeba pójść i powiedzieć żeby poczekał z odjazdem”, “może niech przyjdzie i będzie przy nas jak będziemy wysiadali”). Na pół godziny przed planowanym przyjazdem byliśmy gotowi, każdy znał swoją rolę i był ustawiony na pozycji ;-)



Poszło sprawnie, działaliśmy jak zgrana czwórka murarska ja podawałem towar, Iwona przejmowała na peronie a dzieci odkładały wszystko w jedno miejsce. Giżycko przywitało nas słoneczną pogodą, zjedliśmy pyszną pizzę przy otwieranym moście i ruszyliśmy w drogę.

Do campingu mieliśmy ok 10km i muszę powiedzieć, że początek wyprawy to miłe zaskoczenie. Droga z Giżycka do Bogaczewa to w większości dobrze przygotowana ścieżka rowerowa - bezfrezowa kostka, droga szeroka, ładne widoki aż się chciało pedałować.



Po drodze mijamy szkołę jazdy konnej gdzie nie obyło się bez obowiązkowego postoju i serii zdjęć z niemal każdym koniem.



Do campingu dojechaliśmy ok 19:30. Zdjęcie na molo zanim zajdzie słońce:



Byliśmy tam jednym z dwóch namiotów - oprócz nas na campingu zatrzymało się niemieckie małżeństwo podróżujące tak jak my na rowerach :-) Niemniej to naprawdę budujące widzieć, że niemieccy emeryci to nie tylko camperowicze. Niestety ani my nie mówimy po niemiecku ani oni nie mówili za bardzo po angielsku :-(
Oprócz naszych dwóch namiotów było tam całkiem sporo camperów (nawet jeden ze skuterem wodnym na lawecie).



Po rozbiciu namiotu dzieci wciągnęły nas do zabawy w berka - w sumie gdzieś te 6 godzin siedzenia trzeba było przepalić. Kolacja i spać.

Kiedy planowaliśmy wycieczkę i dzwoniliśmy do tego campingu z zapytaniem czy możemy przyjechać z namiotem powiedziano nam, że tak ale tylko z dziećmi (???). W sumie to nas zachęciło, pomyśleliśmy - dbają o ciszę i nie będzie na pewno hałasów po nocy. Niestety okazało się, że o północy sąsiedzi z campera postanowili umilić sobie wieczór muzyką. Chcąc nie chcąc trzeba się było wydobyć z ciepłego śpiwora i przejść się porozmawiać z państwem. Na szczęście pełna kultura.

Czwartkowy poranek okazał się pogodny i w miarę ciepły - zaledwie parę obłoków na niebie dobrze zapowiadało dzień. Szybkie śniadanie i wyruszyliśmy na lekko bez sakw 7 km do kościoła w Rydzewie dziś Boże Ciało. Msza zaczynała się o 9tej i udało nam się dojechać niemal na czas. Weszliśmy na pierwszym czytaniu. Droga na mszę była trochę poganianą, więc po mszy należała nam się nagroda - pyszne lody nad brzegiem jeziora, no i kaaaawa.



Miejsce urokliwe zachęcało do zabawy:





W drodze powrotnej dzieci wymyśliły, że zbudujemy łódki z kory, poświęciliśmy więc trochę czasu na poszukiwaniach odpowiednich kawałków kory dla naszych projektów.



Na campingu zjedliśmy obiad, pożegnaliśmy się z Niemcami i ruszyliśmy w dalszą drogę.

Plan przewidywał przejechanie 18km drogami przez las do campingu w Szymonce, ale z powodu niepewnej pogody (niebo zakryły chmury) postanowiliśmy pojechać 13km asfaltem.



Tu mała uwaga o drogach i kierowcach; jechaliśmy drogami o trzycyfrowych numerach albo takimi, które nie mają w ogóle numerów (przy najmniej na naszych mapach). Kierowcy muszę powiedzieć zachowywali się w większości wzorowo. Czekali (zadziwiające) z wyprzedzaniem aż miniemy zakręt wlokąc się za nami 10km na godzinę i bynajmniej nie był to pojedynczy przypadek. Oczywiście zdarzyły się też wyjątki, ale należały do zdecydowanej rzadkości. Co innego na dwucyfrowych drogach, ale o tym później.

W Szymonce mieliśmy wybrany camping, ale na miejscu okazało się, że obok jest dom z polem namiotowym, który wydał nam się znacznie lepszym niż camping z naszego planu. Były tam już namioty więc postanowiliśmy właśnie tam się zatrzymać. Rozbicie namiotów, kolacja i zabawa.







Właściciele udostępniają dla swoich gości różne zabawki, od piłek przez samochodziki, łopatki po zabawkowe pistolety. Pograliśmy trochę w piłką a późnej nasze pociechy znalazły sobie towarzystwo w postaci synka właścicieli. Dla nas oznaczało to trochę czasu dla siebie, ja zabrałem się do czytania książki a Iwona ucięła sobie drzemkę.

Wieczorem zebraliśmy towarzystwo z pobliskiej kupki żwiru gdzie w trójkę dzielnie ryli dziury. Stan obuwia, skarpet i spodni na kolanach wskazywał, że przekopali już połowę tunelu do Australii. Piach mieli we włosach i w każdym zakamarku ubrania, no ale buzie uśmiechnięte a to najważniejsze.

Ranek przywitał nas deszczem. Miało to swoje plusy - namiot nie nagrzewał się od 7 rano i można było dłużej pospać.

Nasz namiot rozbiliśmy tuż obok drewnianej wiaty ze stolikiem i ławkami. Teraz pozwoliło nam to na pakowanie niemal na sucho.



Zaczekaliśmy aż się przejaśniło i ruszyliśmy w drogę.



Znów z powodu niepewnej pogody musieliśmy zrezygnować z części szutrowego OS’a. Skróciło to trasę, ale zmusiło do przejechania ok 3 km drogą o dwucyfrowym numerze. Powiem tak - dzicz. Z drżeniem serca patrzyłem jak kolejne samochody pędzące dużo szybciej niż pozwalają na to przepisy mijały nas niemal na lakier. Zgroza. Trzy kilometry tego niebezpiecznego odcinka i odbiliśmy w boczną drogę. 1 km po bruku i wyjechaliśmy na piękną nie utwardzoną drogę prowadzącą przez łąki. Pogoda zaczęła straszyć deszczem.



Dzieci pytały się co chwilę ile jeszcze mamy do przejechania, zabrałem więc ze sobą GPS’a :-)



Po drodze (jeszcze na asfalcie) zauważyłem, że rower Iwony ma mało powietrza w tylnym kole. Zatrzymaliśmy się żeby to poprawić. Niestety tu mały zong, przed wyjazdem kupiłem nową pompkę, bo stara jakoś słabo sobie radziła, byłem święcie przekonany, że nabyłem pompkę z możliwością pompowania zarówno wentyli samochodowych (takie mają 3 z naszych rowerów) jak i rowerowych. No …. tylko myślałem. Na szczęście udało nam się znaleźć pomoc w jednym z mijanych gospodarstw. Szczęśliwie okazało się, że nie było żadnej dziury i dopompowanie koła rozwiązało problem.

Na ok 10km przed Mikołajkami zrobiliśmy sobie postój na jedzeniem.



Początkowo plan zakładał zatrzymania się pod drzewami co miało pomóc w razie deszczu, ale szybko okazało się, że stacjonuje tam 101 regiment sił powietrznych królestwa komarów. Czym prędzej przenieśliśmy się na otwarte pole. Lekki wietrzyk skutecznie blokował ataki od strony zagajnika.

Rozłożyliśmy kuchnie, zagotowaliśmy wodę i …. zaczęło padać. Na szczęście mieliśmy ze sobą plandekę (w kolorze maskującego woodland’u). Rozpięliśmy ją między dwa rowery i tak powstała restauracja sielska na skraju pola.



Serwowana tam pomidorowa z makaronem smakowała jak nigdy.



10km do Mikołajek po takim posiłku minęło nie postrzeżenie. Niestety przed samymi Mikołajkami do naszej kolumny dołączył niechciany gość - deszcz. Na szczęście nie była to ulewa a raczej mżawka - obyło się bez zakładania przeciw deszczowej odzieży.



Camping Wagabunda, na którym chcieliśmy się zatrzymać znajduje się na górce, trzeba włożyć trochę wysiłku żeby się tam dostać. Kasia potrzebowała podzielenia tego podjazdu na mniejsze odcinki (od drzewa do drzewa) i trochę zajęło nam pokonanie tego ostatniego dziś odcinka, ale w końcu się udało. Na Campingu miłe zaskoczenie - nasi znajomi Niemcy dojechali też do Mikołajek, ich namiot i przypięte do latarni rowery od razu rzuciły się w oczy na “biało camperowym” tle.

Z uwagi na wieczorne wydarzenie (mecz otwarcia) uwinęliśmy się sprawnie z rozbiciem obozu i czym prędzej udaliśmy się do baru. Wieczór spędziliśmy w miłym międzynarodowym towarzystwie przy frytkach, grzankach, piwku (tylko tata) i meczu otwarcia oglądanym na dużym TV. Emocji było co nie miara. Nawet niemieccy turyści (nie ukrywajmy już beneficjenci systemu emerytalnego) oglądali mecz w emocjach, niestety typowali przeważnie naszą sromotną przegraną.

Sobota

W sobotni poranek przywitało nas słońce zamieniając nasz przytulny zielony namiocik w małą szklarnię. Ten dzień w większości postanowiliśmy spędzić “na mieście” - niespiesznie i spokojnie spędzić czas a po południu przejechać do na camping Wejsuny.



Nie obyło się bez lodów i naciągania rodziców na pamiątki, ale to część tej zabawy.



Posnuliśmy się po mieście





Nasz nadbrzeżny patrol



Plan zakładał zjedzenie pizzy na obiad, ale z racji tego, że było jeszcze wcześnie postanowiliśmy najpierw zwinąć obóz a później przyjechać na pizzę.

Po powrocie z “miasta” zabraliśmy się żwawo za zwijanie obozu, pakowanie szło sprawnie - na niebie zaczęły dominować coraz ciemniejsze odcienie szarości.



Udało nam się zapakować sakwy na rowery, jeszcze ostatnie drobiazgi podnoszone z ziemi a tu zaczyna kropić. Ruszamy w stronę wyjazdu z campingu - deszcz coraz mocniej kropi. Szybką decyzją kierownika wyprawy postanowiliśmy przeczekać chwilę w barze, to okazało się baardzo trafną decyzją. Od bramy wjazdowej do wiaty przy barze jest dosłownie ze 100m. Rowerem to chwilka, ale ta chwilka wystarczyła żeby z kropienia deszcz przeszedł do otwartego natarcia. Patrzyliśmy jak z nieba leje się woda w ilościach bardzo znacznych. Oberwanie chmury trwało z pół godziny, później deszcz nieco zelżał ale nadal padało. Zamiast wyczekiwanej pizzy zadowoliliśmy się grzankami i frytkami.



Czasu zaczęło powoli brakować - ostatni prom na Wierzbie odchodzi o 17:50 trzeba się pospieszyć. Na szczęście niebo przejaśniło się i mogliśmy ruszyć w drogę. Do promu od strony Mikołajek prowadzi bardzo urokliwa nie utwardzona leśna droga. Jest urokliwa jak jest sucha, po deszczu oznaczała ciągłe balansowanie w błotnistych koleinach. Mijani z naprzeciwka kierowcy pocieszali nas, że ... dalej będzie gorzej.
Na domiar złego Kasia stwierdziła, że “głupi rower” i że nie jedzie dalej. Trzeba było użyć liny, ale nie do wymuszenia rodzicielskiej woli, ale do holowania Kasi rowerka. Możecie sobie wyobrazić jak to jest jechać mocno załadowanym rowerem w mokrym błotnistym miejscami piachu kierując jedną ręką a druga ciągnąc Kasię na lince. Byłem bardziej spocony niż po jakimkolwiek dotychczas podjeździe.

Po 5 km takiej podróży dojechaliśmy wreszcie do promu. Mała barka ze spalinowym silnikiem pływająca na linie. Podróż trwała ok 10min i kosztowała 6zł na całą naszą czwórkę.



Na drugim brzegu zobaczyliśmy zabudowania ośrodka Polskiej Akademii Nauk. Od strony promu nic szczególnego, nawet wydawało się, że to ośrodek zamknięty, ale po przejściu prze bramę zobaczyliśmy przystań i bar z pizzą z pieca. Pociekła ślinka na samą myśl odkucia się za straconą przez ulewę pizze w Mikołajkach. Niestety nie mieliśmy dziś szczęścia - okazało się, że na pizzę trzeba czekać godzinę. Zadowoliliśmy się zapiekankami i kiełbasa z grila. W oczekiwaniu na jedzonko znalazł się czas na głupotki



Była już 18sta, po zastanowieniu się postanowiliśmy pojechać do samej Rucianej na camping u Andrzeja zamiast jak planowaliśmy zatrzymać się w Wejsunach. Przed nami 14km, ale na szczęście już asfaltem. Linka nadal odgrywała w tej podróży swoją rolę. I o dziwo okazało się, że taki prosty przedmiot nadaje “rozum” rowerom - Kasia najpierw oznajmiła, że jazda tą drogą bardzo jej się podoba bo jest cały czas “z górki” :-) a później zapytana czy rower nadal jest głupi stwierdziła, że jest, ale nie wtedy gdy jest na lince :-)))
W Wejsunach zrobiliśmy mały postój na banany i czekoladę - tata uraczył się bez alkoholowym lechem.



Droga z Wejsun do Rucanych to niemal ciągle z górki - przejechaliśmy ten odcinek bardzo szybko, tylko na końcu trzeba było pokonać spory podjazd.

Na camping dojechaliśmy trochę po 20stej. Recepcja była zamknięta a pan na bramie powiedział, że nas wpuści, ale musimy zostawić mu dowód. Szczerze to ten pan nie wzbudzał mojego zaufania i nie za bardzo chciałem powierzać mu swój dowód. Na szczęście po zapewnieniach o naszej uczciwości zaufał nam i pozwolił wjechać na teren.

Rozbiliśmy namiot pod tym samym skośnym drzewem co w ubiegłym roku. Dzieci od razu zabrały się za wspinanie, nie uczestnicząc ani w rozbijaniu namiotu ani w przygotowaniu kolacji.



Tego dnia nie trzeba im było wmuszać jedzenia, sami prosili o kolejne dokładki. Chwilę później słodko usnęły w namiocie. Ja poszedłem jeszcze do baru zobaczyć jak tam przebiega kolejny mecz, ale szybko dałem za wygraną zmęczeniu i dołączyłem do reszty rodzinki w namiocie.

Niedziela

Niedziela to pobudka o 6:00. Tak wczesne wstawanie szczególnie w niedzielę nie należy do najprzyjemniejszych. Jednak widok równej niezmąconej najmniejszą falą tafli jeziora zrekompęsował wszystko. Brakowało tylko lekkiej mgły i wyłaniających się z niej łodzi wikingów.






Dzieci nie podzielały mojego entuzjazmu - mnie nie przekonał ich ładny widok. Przy zwijaniu obozu podzieliliśmy się rolami, ja zwinąłem dwa śpiwory i część rzeczy i poszedłem z dziećmi zrobić śniadanie na ławeczkach przed barem, Iwona zajęła się pakowaniem reszty :-). Obu zespołom poszło nad wyraz sprawnie, mnie udało się wcisnąć kilka kanapek w zaspane buzie naszych pociech a Iwonie sprawnie zwinąć obóz.



Pociąg miał odjechać o 10:04 z Ruciane Nida Zachodnie więc mieliśmy czas żeby pójść na mszę o 9tej do kościoła znajdującego się po drodze na stacje.
Zapłaciłem za camping i udaliśmy się w drogę. Po wczorajszej trasie nogi musiały chwilę przyzwyczaić się do pedałowania. Kościół Św. Trójcy to mała ale przytulna świątynia. Zadziwiło mnie to, że nie dostrzegłem zbyt dużo młodzieży, w większości siedzieli tam starsi ludzie.
Mszę zakończyliśmy przed błogosławieństwem z powodu przeciągających się ogłoszeń parafialnych.
Stacja Ruciane Nida Zachodnie to odrapany stary budynek niemalże w środku niczego. Na peronie czekało ok 10 osób. Trochę obawialiśmy się tego pociągu ponieważ w rozkładzie jazy napisane było, że mogą wystąpić ograniczenia w przewozie rowerów. Szynobus, który podjechał był jednak bardzo przestronny - udało nam się wstawić cztery nasze rowery bez ściągania sakw i jeszcze zostało miejsce na trzy takie ładunki.



Pociąg klimatyzowany (aż za bardzo) zawiózł nas na stację w Ełku w niecałe dwie godziny. Korzystając z półtora godzinnej przerwy udaliśmy się na mały obiad. Jedyna co było w okolicy to budy z kebabem i jakaś peerelowska restauracja. Wybraliśmy to pierwsze, tym bardziej, że zależało nam na ogrzaniu w ciepłym słońcu po jakże komfortowej jeździe w klimatyzowanym pociągu.
Tu zaskoczenie, kupiłem jeden z lepszych hamburgerów jakie do tej pory jadłem. W zwykłej przydworcowej obskurnej na pierwszy rzut oka budzie serwowano hamburger z dobrego mielonego mięsa (nie jak te prasowane bloczki mięsopodobnego produktu) z świetnie przyprawionymi frytkami. Całość 15zł - było warto.
Jeszcze drobne zakupy na drogę i jedziemy na peron. Na szczęście nie trzeba było znosić rowerów po schodach w tunelu - przejechaliśmy przejazdem na skraju peronu. Na samym peronie tłum co nie miara. Pojechaliśmy na drugi koniec gdzie zgodnie z informacją przeczytaną na dworcu miał się zatrzymać wagon z miejscami do przewozu rowerów. Po chwili przyjechał pociąg. Okazało się, że przez te wszystkie lata reform i przemian społecznych PKP nic się nie zmieniło, nadal mają pasażerów w …. . W wagonie z miejscami na rowery (tak samo jak poprzednio trzy wieszaki na rowery) znajdowało się już 8 rowerów. Z drugiej strony wciśnięte były trzy kolejne. Nie zastanawiając się długo władowałem się do kolejnego wagonu wrzucając wszystkie nasze sakwy do kabiny WC. Dwa rowery weszły na szczęście do wagonu rowerowego, jeden na korytarz a drugi przy siedzeniach w przedziale osobowym. Udało nam się też zająć miejsce na większe bagaże i trzy znajdujące się nieopodal miejsca siedzące. Tuż przed odjazdem na korytarz wcisnęła się pani z kolejnym rowerem. W sumie w korytarzu przy wyjściu znajdowało się 5 rowerów.



Pasażerowie musieli przekrakiwać rowerowe zasieki. Chwilę później zjawiła się pani konduktor, oznajmiła, że rowery które postawiłem w sąsiednim wagonie nie mogą tam jechać i trzeba je zabrać. Na pytanie “gdzie?”, opowiedziała że to nie jej sprawa, ale mam je zabrać i już. Z oburzeniem stwierdziliśmy, że skoro PKP sprzedaje bilety na rowery (tak każdy rower miał swój bilet za 9zł) to muszą mieć dla nich miejsce. Na usta cisnęło się “nie zabierzemy rowerów i co nam pani zrobi”, ale powstrzymaliśmy się. Pani w ramach rewanżu kazał nam pokazać legitymacje naszych dzieci (jakby nie było widać, że to młodzież szkolna która do 13 roku życia jest objęta obowiązkiem szkolnym). Na uwagę, że legitymacje są gdzieś w sakwach chaotycznie i w pośpiechu wepchniętych na stojak bagażowy, opowiedziała, że mamy je znaleźć bo będzie kara. Ręce opadają.
Sześć godzin w dusznym gorącym wagonie cisnąc się przez połowę czasu na trzech miejscach i wszystko za 240zł, ehh.
Przed Warszawą zaczęły się kolejne akcje logistyczne. Tu jeden rowej wychodzi na Wschodnim, trzeba przesunąć nasze bo blokują, na Centralnym wychodzą dwa i to te z “dołu”. Na Zachodnim na szczęście wysiadali pozostali rowerzyści, więc razem utworzyliśmy taśmociąg przenoszący sakwy i rowery z wagonu na peron. Praca szła jak w czasie odbudowy Warszawy.
Dworzec Zachodni przywitał nas deszczem, rozsortowaliśmy sakwy i rowery z utworzonej przy wyładunku kupki, pożegnaliśmy się z resztą brygady wyładunkowej i udaliśmy się w drogę do domu. Znów musiałem pokonać schody w tunelu.



Jeszcze małe lody na przeczekanie deszczu - lody pyszne, ale deszczu nie przegoniły. Zmoknięci ale szczęśliwi dojechaliśmy do domu tuż przed oberwaniem chmury.
Nasza wyprawa się zakończyła, szkoda, że tak szybko.



Podsumowanie
Następnym razem oszczędzimy sobie przygody z PKP w tle. 430 zł jakie wydaliśmy na wątpliwej jakości przejazd tam i z powrotem nie jest w żaden sposób warty swojej ceny. Za tą kwotę mógłbym dwa razy samochodem obrócić tam i z powrotem. Ale poza tym wyprawa udała się bardzo dobrze. Kuba wydawał się nienasycony takimi małymi przebiegami, Kasia po początkowych trudnościach szybko “rozjeździła się”. Z pomocą linki mogła przejechać dość spore kawałki. Tu uwaga - to nie jest tak że ja ją z oporem ciągnąłem tą liną jak tempe sanie. Lina odgrywała tu rolę psychologicznego motywatora. Tylko na większych podjazdach naprężała się mocno w pozostałym czasie, hmm dodawała jedynie otuchy :-)
Polecam taki rodzaj wypoczynku każdemu z was - dzieci były szczęśliwe a dzięki małym dystansom i przez to dłuższym chwilom na odpoczynek i my odpoczęliśmy. Trzeba zabrać ze sobą sporą dawkę optymizmu i nie napinać się, że wszystko ma być na tip top.


Ostatnio zmieniony przez unkhas dnia Czw 14:57, 21 Cze 2012, w całości zmieniany 5 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
cejot



Dołączył: 29 Wrz 2011
Posty: 824
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Strzeniówka
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Czw 14:01, 21 Cze 2012    Temat postu:

No Artur - takich opisów wypraw na naszym forum i takich wypraw życzyłbym nam jak najwięcej Padam Klaszcze Klaszcze Klaszcze
Powrót do góry
Zobacz profil autora
cejotka



Dołączył: 03 Paź 2011
Posty: 376
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Strzeniówka
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 15:48, 21 Cze 2012    Temat postu:

Ale fajnie spędzony weekend!
Powrót do góry
Zobacz profil autora
NOCEK



Dołączył: 03 Paź 2011
Posty: 495
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Dąbrowa Górnicza
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Czw 21:11, 21 Cze 2012    Temat postu:

Teraz wiem po co kupuje rowery turystyczne . Po takim opisie aż się chce gdzieś pojechać.
Unkhas dziękuje Padam
Powrót do góry
Zobacz profil autora
eNgine



Dołączył: 15 Lut 2012
Posty: 14
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Łódź
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pią 12:06, 22 Cze 2012    Temat postu:

Świetny opis, namówiliście mnie, muszę sobie coś takiego zaplanować!
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Luca



Dołączył: 13 Paź 2011
Posty: 300
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Okolice Kielc
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pią 14:22, 22 Cze 2012    Temat postu:

Pomysł super i zrobiliście świetne fotki.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
NOCEK



Dołączył: 03 Paź 2011
Posty: 495
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Dąbrowa Górnicza
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pią 16:46, 22 Cze 2012    Temat postu:

Musi coś być w tym opisie bo aż eNgine i Luca się obudził Hyhy Mruga
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Polne Drogi Strona Główna -> Nasze wyprawy Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin